Mieszkamy w zaadaptowanym ze strychu mieszkaniu. Bardzo to nasze mieszkanie lubimy mimo, że codziennie pokonujemy cztery piętra po schodach wnosząc zakupy i co tam jeszcze trzeba. Mieszkanie nasze jest klimatyczne
i nietuzinkowe i wszystko byłoby świetnie gdyby nie konieczność remontu dachu.
Dach, jak wiadomo część wspólna naszej wspólnoty mieszkaniowej, jest tuż nad naszymi głowami i był w stanie całkowitej degrengolady.
Nie będę pisać jak trudno nam było doprowadzić do remontu, bo musiałabym napisać 12 tomów drobnym drukiem.
Zapadły decyzje, znalazł się inwestor i dach remontu doczeka, a my razem z nim - chyba. Data rozpoczęcia nieszczęsnego remontu przypadała pierwotnie na dzień po majowym weekendzie, potem tuż po czerwcowym, następnie panowie mieli zacząć w połowie lipca i zaraz po piętnastym sierpnia. Kiedy usłyszałam, że jednak wejdą po 11 listopada zwątpiłam w zdrowie moich uszu. Cóż, od lipca stwierdzam, że okna to umyję po remoncie, po remoncie też zrobimy malowanie i wymienimy meble w salonie, po tym magicznym remoncie wszystko będzie inaczej i lepiej i ...
Przyzwyczailiśmy się do myśli, że ten remont to kiedyś.
Aż tu bach! We wtorek zaczynają (po długim weekendzie styczniowym).
Tak więc przyjęliśmy do wiadomości, że we wtorek przyjdą panowie i zdejmą dachówki tuż nad naszymi głowami. Widoki na nowy dach są. Damy radę, no chyba żeby nie... Tymczasem uzbrajamy się w cierpliwość, trzymamy kciuki żeby nie padało i spacerujemy po Wrocławiu odstresowując się.
Jesteśmy dobrej myśli, bo tylko to nam pozostało.
Trzymajcie za nas kciuki i do naszego następnego :)