Czasu mi brakuje na wszystko.
Moja babcia mówiła, że czas jest, tylko organizacja zła.
No może i racja.
W każdym razie jakoś tak się dzieje ostatnio, że albo sutaszuję, albo jazdę na rowerze
z rodziną uprawiam albo czytam i pyk mija tydzień, pyk mija drugi.
Upływ czasu mnie zaskakuje i niemoc dziwną powoduje.
Nic to - stwierdzam dziarsko i zaległości nadrabiam w piśmiennictwie blogowym, bo mi się czytelnicy dopominać zaczynają :)
Jazda na rowerze całkowicie nas pochłonęła.
Czekamy tylko na sobotę wypatrując we wszystkich wiadomościach jak kształtuje się pogoda.
Zabieramy rowery na dach i jedziemy rano przed siebie samochodem.
Zatrzymujemy się gdzieś na parkingu leśnym
i jazda rowerami przed siebie.
Zwykle robimy pętle około 30 - 50 kilometrowe. Znamy już świetne trasy w okolicach Milicza, Środy Śląskiej, a nawet Wzgórz Trzebnickich. Stawy Milickie kochamy całym sercem
i przemierzamy chyba najczęściej.
Mamy w planie zakup lornetki, żeby podglądać ptaki.
Swoją drogą w życiu nie widziałam takiej ilości ptactwa wodnego na raz.
A jak to się człowiek rozwija podczas takiej jazdy.
Na przykład, czy ktoś z Was potrafi wytropić grzyby jadąc na rowerze?
No właśnie, a ja owszem.
Widzę je kątem oka, alarmuję rodzinkę i cyk grzyby na sosik są.
Radość jest.
Dla mnie radość największa jest, kiedy wreszcie przystanąć można i zjeść to, co małżonek przygotowuje.
Kanapki z serem po 15 km. przejechanych na rowerku smakują wyśmienicie i nawet bezkarnie można zjeść batonik, bo przecież kalorie spali się raz dwa.
I tak nam ta pogodna część jesieni na dwóch kołach przejechała nie wiadomo kiedy.
Miło, że razem i rodzinnie.
Wszystkich mocno pozdrawiam i obiecuję być bardziej systematyczna :)
PS Wczoraj w kinie byłam. Momenty były :) Grawitacja. Film świetny. Trzymał w napięciu i happy end był. Najbardziej podobały mi się zdjęcia Ziemi z kosmosu. Cudowne i fascynujące.